Dnia 20 września o godzinie 7:50, klasa Ic zebrała się na rogu ul. Dajwór i Miodowej, aby wyruszyć do Wiśnicza. Oczywiście, już na samym początku pojawiły się problemy pt. “Nie ogarniam ulic Krakowa” i gdyby nie porady tych, obdarzonych jakąkolwiek orientacją w terenie, to bus odjechałby bez znaczącej części
Na szczęście wszyscy się znaleźli i godzinny przejazd się rozpoczął. 2/3 osób walczyła o nie odpłynięcie w krainę wiecznych snów, a pozostała 1/3 jednym uchem słuchała o historii Wiśnicza, natomiast drugie przeznaczyła do słuchania historii koleżanki obok.
Dotarliśmy do Wiśnicza, gdzie temperatura albo
a) spadała 9 dni i 9 nocy jak kowadło z nieba
albo
b) była taka sama jak w Krakowie, ale my byliśmy rozpieszczeni przez gorąc busa.
I właśnie przez zimno zaczęliśmy się intensywnie integrować. Wiadomo, że najlepszym sposobem na walkę z mrozem jest ciepło drugiego człowieka, więc wszyscy rozpoczęliśmy bicie rekordu “Najwięcej osób w przytulasie grupowym”.
Zwiedzanie zamku zafascynowało klasę, ale niektórzy ciągnęli do rzeczy nieopisanych przez panią przewodnik, np. piękne średniowieczne bezpieczniki i gniazdka, czy sztuka błyskawicznego autoportretu z użyciem telefonu i zabytkowych luster.
Po opuszczeniu pałacu i szybkiej kawie, klasa zwiedziła dwór Jana Matejki, który oczarował uczniów historią i pięknymi, wolno wybiegowymi, pawiami.
Następnym punktem w planie było ognisko w Frankówce Małej. Jednak to nie kiełbaski przykuły uwagę klasy, tylko leżaki. Znalezisko pomogło zrealizować największe marzenie każdego licealisty – drzemka popołudniowa rodem z przedszkola. Rozłożyliśmy się w kółeczku obtaczającym głośnik, nie ogień, i operacja “Relaks” weszła w ruch.
Po udanej pseudo-drzemce (“pseudo”, bo nikomu zasnąć się nie udało) przyszedł czas na jedzenie. Kiełbasy, chleb i pianki – wszystko naraz (te pierwsze i ostatnie w pewnych przypadkach bardziej przypominały węgiel niż jakikolwiek artykuł spożywczy).
Oczywiście żadne wydarzenie imprezowo-podobne nie może obejść się bez tańca; rozpoczęła belgijka, a zakończyło YMCA. Po drodze przewinęły się ikoniczne utwory jak Macarena, czy kaczuszki. Nastolatkowie zaczynali coraz bardziej przypominać rozhulane towarzystwo na polskim weselu.
Zmęczeni tańcem VILO-wicze wrócili na swoje leżaczki, gdzie narodził się pomysł na grę w mafię. Ten pomysł przeżył udane życie i umarł otoczony przez przyjaciół i gangsterów. Po czym został wskrzeszony, bo klasie Ic przypadła do gustu mafia i postanowili ekspresowo zagrać po raz drugi w ostatnie 15 minut przed wyjazdem.
Powrót do Krakowa odbył się śpiewnie, dosłownie. Klasa artystyczna upodobała sobie ćwierkanie jak słowiki (bądź w przypadku tych nie obdarzonych talentami muzycznymi: miauczenie jak kot, który narzeka na brak jedzenia, pomimo pełnej miski). Licealiści wrócili może trochę bardziej zmęczeni, może z trochę bardziej zdartymi gardłami – ale za to też trochę bardziej zintegrowani i trochę bardziej szczęśliwi.